Kanwa "Fight Clubu" przeniesiona w artystyczne progi, w dość kobiecym wydaniu. Narrator pozbawiony Tylera Durdena zmienia płeć, tłem staje się idylliczna wyspa. Wszystko jest pozornie wygładzone. O dziwo nadal wydaje się autentyczne, nie czujemy się karmieni po raz kolejny tą samą historią. Brakuje wrażenia powielających się schematów. Cała powieść pozostaje wielką metaforą. Mamy tu wyobcowaną, lekko autystyczną postać. Nie kontroluje ona niczego, sama nieustannie pozostaje pod nadzorem. Każdy nie jest tym, za kogo się podaje. Skrywa coś, co zdecydowanie nie powinno ujrzeć światła dziennego. Wszyscy żyją w świecie sztucznie wykreowanym, powielając utarte schematy. Historia wielokrotnie zatacza koło nie pchnięta przez ludzi tego świadomych. Maura, Constance i Misty są tylko marionetkami, przedmiotami przeznaczonymi do realizacji określonego celu. Potem stają się bezużyteczne. Mogą przestać udawać.
Byłyśmy tutaj. Jesteśmy tutaj. I zawsze tu będziemy.
I znów przegrałyśmy.
Nawet ludzie z zewnątrz getta okazują się tylko trybikami w maszynie. Nic nie jest przypadkowe, wszystko ma swój cel i powód istnienia. Każdy może okazać się niebezpieczny. Nawet córka staje się osobą zupełnie obcą. Jej prawdziwe oblicze jest dla Misty niezrozumiałe, zatrważające. Prawda okazuje się niemożliwa do zaakceptowania.
Masz nieskończoną liczbę sposobów, żeby popełnić samobójstwo, nie umierając na śmierć.
Bohaterka szuka ukojenia w świecie używek, tylko one trzymają ją przy życiu. Alkohol i aspiryna są podstawą jej funkcjonowania. Wszystko staje się mniej ważne. Każdy żyje tylko wyobrażeniem tego, kim będzie w przyszłości. Dobrze wiedząc, że i tak nigdy tego nie osiągnie. Prawda jest ukrywana, wyrażana
za pomocą dramatycznego krzyku czarnej farby w zamurowanym pokoju. Jest tak przerażająca,
że podświadomie staje się nierealna. Życiem kieruje fatum, nie można zmienić przeznaczenia. Wszystko kontroluje z pozoru idealna społeczność wrogo nastawiona do przybyszów ( Oceaniczne Przymierze dla Wolności). Indoktrynuje młodych każąc im wierzyć w mało rzeczywistą ideę. Realizują znane im wzorce wprost bezbłędnie. Podstawą ich egzystencji jest legenda, która urzeczywistnia się co czwarte pokolenie.
Kto zbliża się do świątyni muz bez natchnienia w przekonaniu, że wystarczy samo opanowanie rzemiosła pozostanie partaczem, a jego zuchwałą poezję przyćmią pieśni szaleńców.
Ciekawe jest też postrzeganie artyzmu w powieści. Według Palahniuka tworzenie nierozerwalnie wiąże się
z cierpieniem. Ból pozwala wykroczyć poza to, co ludzkie. Daje możliwość wyłowienia porządku z chaosu. Droga do oświecenia prowadzi przez fizyczną mękę. Trudno się nie zgodzić z tą teorią, na kartach książki mnożą się potwierdzające ją przykłady. Od Schumanna i Paganiniego aż po Rothko i Géricault. Sama bohaterka tworzy swoje jedyne dzieło pod wpływem negatywnych bodźców (sztucznie wytworzonych przez fanatyczną wspólnotę). Prowadzi to do tragedii, masa wyzyskująca zostaje brutalnie wytępiona. Prawowitym właścicielom gwałtem oddaje się to, co powinno do nich należeć. Spokój i bogactwo. Znowu Palahniuk opisuje nieudolny bunt przeciw społeczeństwu. Niemoc jednostki pogrążonej w letargu. Musi ona istnieć według ustalonego planu, nie posiadając własnej woli i prawa do jakiegokolwiek oporu. Zupełną pomyłką jest zakończenie - list niejakiej Nory Adams. Ma on chyba potwierdzać autentyczność opowiedzianej historii. Niszczy niestety cały klimat. Jest to element zbędny.Z powieści-paraboli stara się zrobić coś, czym książka w zamierzeniu nie jest. Sięgając po książkę myślałam, że spotkam się z czymś błyskotliwym, ale dość banalnym. Historią o braku weny bezrobotnego artysty. Dostałam subtelny flirt popkultury z głębokim spojrzeniem filozoficznym. Palahniuk przedstawia wielki pomnik postawiony obłudzie. Nie ma tu miejsca na estetykę - w realnym świecie piękno nie istnieje, możemy je ujrzeć tylko w artystycznych wizjach. Lecz nawet one są okupione cudzym cierpieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz