sobota, 26 marca 2016

Konkursy są dla koni, czyli jak zabić, przetrawić i wypluć artystę prawie romantycznego

 
 

 


                    Do startu, gotowi, ruszyło. A raczej się skończyło, tak jak przewidzieliśmy. Głodnego sztuki, niemego obserwatora postawiono pod ścianą, oko w oko z krwiożerczym inaczej jury. Oczywiście z góry został on skazany na porażkę. Warstwa emocjonalna, która powinna dotykać najgłębiej zagubiła się gdzieś pomiędzy tabelkowymi tak/nie okraszonymi punktami za piano/forte. Za horyzontem zanikła wizja smutnego, gruźlicowego Chopina czy lekko diabolicznego, sztandarowego Liszta, który (cytując niezbyt przychylnego mu właściciela pewnego poznańskiego hotelu) ,,ustawicznie się upijając, rzyga po stancjach” by rano znów zachwycać biegłością. Wracając do tematu przewodniego - co innego znamy i chcemy, a co innego otrzymujemy. Zresztą nawet Charlie Chaplin nie był wstanie wygrać konkursu na swojego sobowtóra, więc czy potrzebny jest nam kolejny zakochany w sobie artysta? 
                Trudno w tym przypadku mówić o podobieństwie wykonawczym, bo nawet mody interpretacyjne ulegają zmianie. Ale otoczka odtwórcy doskonałego i skończonego, zdolnego zawładnąć sercami tłumu pozostaje. Więc dlaczego opinia komisji, skądinąd dość profesjonalnej, aż tak mija się z preferencjami szarej masy? Dlaczego otrzymaliśmy atak klonów, sprawnych technicznie, ale jednak klonów wykonawczych, którzy z precyzją inżyniera odcyfrowują kropki na pięciolinii. Warto rzucić okiem chociażby na ostatni konkurs. Nikt, absolutnie nikt nie kojarzy laureatki pierwszej nagrody, a w mediach obecni są tylko wielcy przegrani w osobie Ingolfa Wundera i Daniłła Trifonowa. Oczywiście był też pamiętny rok osiemdziesiąty,  gdy chłodna eliminacja Ivo Pogorelica skończyła się żywym protestem i chwilową abdykacją ostatniej wielkiej światowej pianistyki. Czy my-słuchacze zawsze w życiu wybieramy jak jury - stałość, biegłość techniczną, standardowość wykonania zamiast czegoś ożywczego? 
                  Na szczęście za nami są już czasy gdy Polka zyskując więcej punktów niż Rosjanka dostaje nagrodę ex equo w 1949 roku. Zresztą fama przez długie lata głosiła, że obywatele pewnych bliżej określonych państw zawsze jadą po wygraną, niestety późniejsza kariera wielkich zwycięzców nie jest znana, bo prawdopodobnie w ogóle jej nie było. Teraz roszady polityczne można już wykluczyć, jednak znów powróciły czasy pierwszych przegranych, przegranych nijakością perfekcji. Bo czyż nie bardziej zapamiętamy Rosjanina, który ambitus dynamiczny ma między mezzo forte, a forte i wydaje mu się, że gra Rachmaninowa? Albo Łotysza, który nigdy się nie uśmiecha, nosi czarne rękawiczki, a po koncertach w salach wypełnionych po brzegi robi sobie zdjęcia z nachalnymi wyznawczyniami? Pośród takich osobistości mamy też pianistów mniej indywidualnych, takich, którzy zdjęli z ramion płaszcz Konrada. W zasadzie mowa tu głównie o dwóch Kanadyjczykach. Jednym, finałowym, dobrym aż do omdlenia (nie z zachwytu, ze zbyt dużej ilości bardzo prawidłowego wykonania, w sam raz by zadowolić każde jury), wykonania w którym nie zobaczymy żadnego źdźbła w chopinowym oku i  drugim, lekko romantycznym, flegmatycznym (za większą dozę indywidualizmu i melodyczności został chyba skazany na banicję z brązem).
                  Odpowiedzmy sobie teraz szczerze na pytanie kogo zapamiętamy. Ideały są podobno nudne, to naturalne, że przychylniej spojrzymy na zwierzę sceniczne, kogoś, kto już na wstępie, dość odważnie zapowiada, że wcale nie przyjechał na konkurs, tylko tak sobie pograć małe recitale, a tak w ogóle to wcale chopinistą nie jest. Gdzie jest granica między odtwórczym nonkonformizmem, a bezczeszczeniem polskiego dziedzictwa narodowego? I czy to akurat kosmopolityczna komisja ma prawo o tym decydować? Zresztą tłum i tak wybrał, a akompaniowała mu Martha Argerich nie pozwalając na eliminację (jak we wspomnianym powyżej pamiętnym roku osiemdziesiątym) kolejnego ,,unikatowego” artysty wpatrzonego w swój niedościgniony artyzm. Ale jego przegrana nikogo nie zaskakuje, bo już sama obecność takiej indywidualności w pierwszej dziesiątce może zadziwiać. A po której stronie barykady my, zwykli słuchacze zza muru, pozbawieni prawa wyboru pozostajemy? Po stronie ,,bardziej” autentycznej wzniosłości czy może zwykłych popędów, pragnących jednostki gotowej swoim przebiegiem po klawiaturze (może nie do końca nawet czystym) prowadzić lud na barykady? 
                   Jednoznacznej odpowiedzi możemy szukać tak długo, jak wiele jest interpretacji koncertu e-moll (podobno plotka głosi, że f-moll przynosi pecha)  zostało wykonanych w całej historii konkursu. Na razie polecam po prostu posłuchać, dopiero potem co najwyżej ferować wyroki. Zresztą to i tak odbiorcy zadecydują komu zasponsorować długą i owocną trasę koncertową. Bela Bartok kiedyś powiedział, że konkursy są dla koni, nie dla artystów. Pewnie dlatego, że sam nic nie wygrał (ale nawet on swój konkurs teraz ma). A mi nie pozostaje nic innego niż przytoczyć słowa kolejnego wielkiego protoplasty romantyzmu - ,,Artysto, twórz, nie gadaj!’’. 
Albo raczej nie wygrywaj, tak na wszelki wypadek.